Rozproszenia

 

 

 

Gdyby dusze chciały się skupić,

Bóg by zaraz do nich przemówił,

bo rozproszenie zagłusza mowę Pańską.

 

św. Siostra Faustyna, Dzienniczek, 452.

 

 

          Każdy, kto się modli, a szczególnie ten, kto oddaje się dłuższej modlitwie, wie bardzo dobrze, co to takiego rozproszenia. Zdaje sobie też sprawę, jak wielkim są one problemem i jak prowadzą niekiedy do tego, że kończy się modlitwę z niesmakiem, z wyrzutami sumienia, że co więcej popada się w kryzysy modlitwy. Św. Siostra Faustyna, mistrzyni modlitwy naszych czasów, w zacytowanym na wstępie fragmencie jej Dzienniczka zwraca uwagę na jeszcze głębsze i poważniejsze konsekwencje rozproszeń: rozproszenie zagłusza mowę Pańską. A skoro modlitwa, jak mówi jedna z jej definicji, jest rozmową z Bogiem, to rozproszenia sprawiają, że Boga nie słyszymy, że modlitwa zamienia się w monolog człowieka według starego powiedzonka: Mówił chłop do obrazu, a obraz do niego ani razu. To musi frustrować i prowadzić do kryzysów.

          Co jednak robić, aby pozbyć się rozproszeń, albo przynajmniej je znacznie ograniczyć. Doświadczenie wskazuje, że walka z nimi wprost do niczego nie prowadzi, że, co więcej, walcząc z rozproszeniami podczas modlitwy rozpraszamy się jeszcze bardziej. Modlitwa zamieniona na walkę z rozproszeniami przestaje być prawdziwą modlitwą, a staje się przeganianiem widziadeł, które co rusz pojawiają się z innej strony. Co więc robić?

          Żeby udzielić na to pytanie właściwej odpowiedzi, trzeba najpierw wyjaśnić sobie genezę i najgłębszą naturę rozproszeń. Jeśli się im dobrze przyjrzeć, to zauważymy, iż ich treść stanowią nasze plany, marzenia, wizje i pomysły i z drugiej strony lęki, że się nie spełnią albo zawód, że właśnie się nie spełniają. Inny rodzaj rozproszeń to niekończące się łańcuchy skojarzeń, niekiedy wręcz poetyckich godnych Mickiewicza, wspomnień krzyżujących się z teraźniejszością i rozwijających się jak kwiat ku przyszłości. Nie zawsze bywają to wspomnienia wydarzeń przyjemnych, ale, kiedy są negatywne, zawsze obracamy je ku czemuś lepszemu w przyszłości. Innym wreszcie źródłem rozproszeń jest wyobraźnia nasuwająca nam niemal ustawicznie stare i nowe obrazy odwodzące nas od tematu modlitwy. Św. Teresa z Avila nazwała ponoć wyobraźnię wariatką domową. Widać więc, jak i jej ta skądinąd piękna i cenna zdolność człowieka dawała się na modlitwie we znaki. Patrząc ogólnie na źródła i treść rozproszeń dostrzegamy wyraźnie, że chodzi w nich albo o pełnienie naszej woli, bądź też lęk, że się ona nie spełni, albo po prostu o ucieczkę od rzeczywistości, w której konkretnie się znajdujemy czyli o swoistą alienację w skojarzenia, wspomnienia, czy obrazy. Chodzi więc o pewne nastawienie, które jest sprzeczne z wolą Boga. Tu docieramy do najgłębszej istoty rozproszeń. Stary człowiek w nas - by użyć terminologii św. Pawła - który ma upodobanie w sobie, a nie w prawie Bożym, nie chce pełnić woli Boga. Co więcej, jak powie ten sam Apostoł, nie jest nawet do tego zdolny.[1] On w sposób automatyczny, zupełnie dla siebie naturalny chcę pełnić swoją wolę (swoje plany i marzenia) i uważa, że spełnienie się jej uczyni go szczęśliwym. Dlatego też boi się, że jego wola się nie spełni. Tenże stary człowiek nie akceptuje też rzeczywistości, którą Bóg mu dał, a która zawiera zawsze krzyż, dlatego ucieka od niej, jak może. Na modlitwie ucieka w skojarzenia, wspomnienia, zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy. Tam czuję się dobrze, a przynajmniej lepiej... Tam sam jest stwórcą, centrum świata, panem... Tam nie musi umierać. A że to iluzja, póki co nie szkodzi... Rozczarowanie przyjdzie później.

          Jest rzeczą oczywistą, że takie nastawienie jest sprzeczne z chrześcijaństwem. Istotą bowiem bycia chrześcijaninem jest szukanie i pełnienie woli Boga. A to szukanie i pełnienie woli Boga rozpoczyna się od podstawowej czynności chrześcijanina, jaką jest modlitwa. To właśnie na modlitwie konfrontuje się on w pierwszym rządzie ze starym człowiekiem w sobie, czyli z sobą samym dotkniętym konsekwencjami grzechu pierworodnego. To tu znajduje się ostateczna przyczyna rozproszeń. Mówiąc językiem obrazowym, zaczerpnięty z pierwszych stron Księgi Rodzaju, rozproszenia to jakby owe gałązki figowe, które spletli sobie pierwsi rodzice, by ukryć swą nagość, czyli nadać sobie godność inną niż ta, którą mieli pierwotnie od Boga, a którą utracili przez grzech, albo owe rajskie chaszcze, w których się ukryli, bo nie mogli znieść wzroku Boga.[2]

          Gdyby dusze chciały się skupić, Bóg by zaraz do nich przemówił - pisze Siostra Faustyna. Problem w tym, iż stary człowiek nie chce słyszeć głosu Boga i dlatego ukrywa się w rozproszeniach. Dla niego ten głos jest zagrożeniem. Prowizoryczne bezpieczeństwo rozproszeń jest dla niego lepsze niż stanięcie przed Bogiem w swej nagości.

          Pierwszą rzeczą w przypadku rozproszeń, z której trzeba sobie zdać sprawę, jest właśnie owo rozdarcie, które nam towarzyszy. My chcemy i jednocześnie nie chcemy stanąć w prawdzie przed Bogiem, chcemy i nie chcemy słuchać Jego głosu, chcemy i nie chcemy pełnić Jego woli. Nie jest łatwo zobaczyć tę prawdę, gdyż w deklaracjach wszystkiego tego bardzo chcemy, ale fakty, czyli właśnie rozproszenia pokazują coś innego. Wielokrotnie w ciągu dnia modląc się Ojcze nasz... powtarzamy może i z gorliwością: bądź wola Twoja..., ale gdzieś w głębi tli się, albo nawet płonie pragnienie: bądź wola moja... To jest dramat całej naszej chrześcijańskiej egzystencji, który ujawnia się z mocą już na modlitwie i na modlitwie najpierw ma być rozwiązywany. Jeśli go bowiem nie będziemy na modlitwie rozwiązywać, reszta naszego życia będzie nieuchronnie naznaczona dwuznacznością, żeby nie powiedzieć faryzeizmem. Dlatego jest rzeczą tak ważną, aby nie traktować rozproszeń jako normalnego elementu pejzażu modlitwy, który zawsze będzie jej towarzyszył i trzeba się z tym pogodzić.

          Choć rzeczywiście jest prawdą, że rozproszenia w różnych swych formach w mniejszej czy większej mierze zawsze będą towarzyszyć modlitwie, bo też zawsze w jakieś mierze towarzyszą nam skutki grzechu pierworodnego, nie oznacza to, że mamy wobec nich przyjąć postawę przyzwolenia. Z drugiej strony, jak zostało to już powiedziane, nie należy walczyć z nimi wprost. Co więc robić?

          Z pomocą przychodzi nam tu nasz Mistrz ze swoim słowem: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa.[3] Choć może o tym nie myślimy, ta wezwanie odnosi się w pierwszym rzędzie właśnie do modlitwy i jest rozwiązaniem podstawowego jej problemu - rozproszeń.

          Pierwszym warunkiem tego rozwiązania jest: chcieć naprawdę iść za Jezusem - ów radykalizm pragnienia, który odrzuca inne możliwości. Dwoistość bowiem w tej sferze uniemożliwi spełnienie dalszych warunków. Sama chęć dobrej modlitwy, bez tej radykalnej opcji pójścia za Jezusem, szybko skapituluje wobec rozproszeń, utonie, a raczej udusi się w sprzecznościach interesów. Samo jednak nawet najradykalniejsze pragnienie nie wystarczy. Walka z rozproszeniami bowiem oznacza umieranie starego człowieka w nas, tego człowieka, który żyje dla siebie. Tu widać wyraźnie, dlaczego nie wolno podejmować tej walki wprost. Oznacza ona bowiem walkę z samym sobą, jakiś rodzaj autodestrukcji, duchowego masochizmu. Tę walkę podejmuje się z nie własnej inicjatywy i porywu, bo w ten sposób jest nie do wygrania, ale na słowo Jezusa i pod Jego kierownictwem. A to słowo brzmi najpierw: niech się zaprze samego siebie...

          Co jednak oznacza: zaprzeć się samego siebie... Pewnie większości z nas kojarzy się z tym zwrotem jakiś nadludzki wysiłek ascetyczny. Polski źródłosłów przeć każe myśleć o napięciu mięśni i woli. Z pomocą jednak przychodzi na tu tekst oryginalny Nowego Testamentu i tłumaczenie łacińskie św. Hieronima. W grece nowotestamentalnej słowo to brzmi: arnesastho, natomiast w łacińskiej Wulgacie: abneget i oznacza, że trzeba sobie po prostu powiedzieć nie.

          Chrześcijaństwo jest bardzo proste. Z rozproszeniami nie walczy się biorąc się z nimi za bary, przepędzając je na cztery wiatry, czerpiąc z tego jakąś satysfakcję, bo wtedy sam ten efekt nie jest niczym innym tylko kolejnym, jeszcze gorszym, bo piętrowym rozproszeniem. Z nimi walczy się mówiąc im po prostu nie. To wróg, którego pokonuje się odwracając się do niego plecami, tak trochę jak Maria Magdalena przy pustym grobie odwraca się w stronę Jezusa, a Ten mówi do niej po imieniu: Mario![4] To jest zawsze odwracanie się od grobu starego człowieka ku Zmartwychwstałemu. Tak więc mówimy rozproszeniom: nie! bez złości na siebie i odwracamy się do Jezusa, a On bez pretensji, żeśmy się zapatrzyli na chwilę w iluzję-pustkę i grób, i z radością nas przyjmuje. To On tak naprawdę pokonuje w nas starego człowieka, nie my sami, to On leczy nasze rany i lęki swoją miłością. To On niweczy w nas źródło rozproszeń.

          W ten perspektywie nawet modlitwa pełna rozproszeń, na które konsekwentnie mówimy nie!, jest dobrą modlitwą, zamienia się ona bowiem w ten podstawowy akt chrześcijanina odwracania się od własnej woli i zwracania się ku woli Boga, ewangelicznego uniżania siebie, aby Jezus we mnie był wywyższony. To jeden z elementarnych aktów nawrócenia i wiary.

          Owo mówienie nie! wydaje się proste i łatwe. Ten jednak kto je zacznie praktykować, szybko się przekona, że w swej prostocie jest ono znacznie trudniejsze niż walka wprost. Walka wprost bowiem przynosi jakieś efekty - mniejsza o ich wątpliwą jakość - którymi możemy się przed sobą pochwalić i odczuwać satysfakcję. Owo mówienie nie! zaś wprowadza nas w rodzaj bierności, który jest umieraniem naszej woli powiązanym z napięciem i nieuchronnym pytaniem, czy otrzymamy coś w zamian. Siostra Faustyna pisze: że Bóg by zaraz przemówił..., ale nikt nas tu nie uchroni przed ryzykiem, przed niepewnością wobec absolutnej wolność Boga.

          Owo mówienie nie! wiąże się zarazem z trwaniem przy Słowie Boga i rzeczywistości, jaką Bóg dał mi konkretnie, a to jest Jego wola. Rzeczywistość ta zaś zawsze naznaczona jest krzyżem. Branie swego krzyża na modlitwie oznacza akceptację całej mojej rzeczywistości, a więc także mojej słabości, która się na modlitwie w sposób szczególny się objawia, ostatecznie objawia się ona w  tym doświadczeniu, że nie umiem się modlić, a nie umiem dlatego, bo nie umiem umierać. Tu otwiera się przestrzeń ufności i modlitewnej paschy, o której kiedyś pisałem.[5] Jest to wejście na drogę paschy za Jezusem, który jest tu jednym, niezastąpionym przewodnikiem.

          Jak więc widać, problem rozproszeń to problem daleko głębszy niż tylko sprawa utrzymania na wodzy wyobraźni, czy umiejętność koncentracji. Sięga on samych korzeni człowieczeństwa i jego duchowego wymiaru. Naturalnie części rozproszeń można pozbyć się stosując różne, proste metody, zalecane przez nauczycieli modlitwy, jak choćby odprawianie dłuższej modlitwy myślnej czy kontemplacyjnej rano, zanim pochłonie człowieka wir pracy i kontaktów międzyludzkich, zapełniając jego myśli tysiącem spraw i obrazów; pomocne okazuje się również  wyciszenie się przed modlitwą i wprowadzenie się w odpowiedni nastrój poprzez właściwie dobrane miejsce modlitwy czy też  przy pomocy np. muzyki refleksyjnej, albo też przyjęcie odpowiedniej postawy ciała. Są to cenne rady, których nie należy lekceważyć, z drugiej jednak strony powyższe analizy wskazują wyraźnie, że metody te mają tylko naskórkowy charakter i nie rozwiązują głębokiego problemu rozproszeń.

          Sporo rolę w rozproszeniach mogą odgrywać też i czynniki natury psychologicznej, czy patologie, stąd też jak najbardziej pomocne mogą się okazać różnorakie terapie. Jednakże redukowanie rozproszeń jedynie do spraw natury psychologicznej, jest dużym redukcjonizmem, pozbawia je bowiem prawdziwego ich znaczenia i wiąże się z niezrozumieniem istoty modlitwy chrześcijańskiej.

            Podobnie ma się sprawa z technikami koncentracji stosowanymi w religiach Wschodu. Modlitwa chrześcijańska jest oparta o Słowo Boże i otwarta na głos Boga i na powierzenie się Jego woli, dlatego nie da się sprowadzić do technik koncentracji i ich efektów, co stanowi istotę medytacji Wschodu. Jak nam to przypomniał ostatnio o. Jacques Verlinde - bodaj najlepszy znawca modlitewnych technik Wschodu w naszych czasach[6]: podczas gdy buddysta czy hinduista “produkują” sobie efekty swej modlitwy poprzez techniki koncentracji, to chrześcijanin stoi przed Bogiem zawsze w pozycji żebraka, człowieka powierzającego się Miłości Boga, która płynie z Jego absolutnej, niczym nie dającej się uwarunkować wolności, dlatego też sama w sobie jest miłością bezwarunkową.


 


[1] Por. Rz 8,7.

[2] Por. Rdz 3,7-8.

[3] Łk 9,23-24; por. Mt 16,24-25; Mk 8,34-35.

[4] Por. J 20,15-16.

[5] Por. Zeszyty Odnowy w Duchu Świętym, grudzień 2000.

[6] Por. List, kwiecień 2002.