Słudzy nieużyteczni

 

            W naszej pracy krzyżuje się (dosłownie krzyżuje się, bo nierzadko przybiera postać krzyża) Boże błogosławieństwo z przekleństwem grzechu. Bóg w raju pobłogosławił ludzkiej pracy, ale po grzechu zapowiedział, iż będzie ona związana z wielkim trudem, a jej efekty nie będą odpowiadać ludzkim oczekiwaniom[1]. Czegóż to człowiek po pracy oczekuje? Zdecydowana większość ludzi pracuje po to, aby zarobić pieniądze, zabezpieczyć sobie byt materialny i poczuć się kimś potrzebnym, wartościowym. Nie to było jednak pierwotnym zamiarem Boga. To nie praca i jej efekty miały być źródłem ludzkiego bezpieczeństwa materialnego i psychicznego, lecz Bóg sam. Właśnie z relacji z Nim, z Jego miłości człowiek miał czerpać bezpieczeństwo materialne i poczucie własnej wartości. Praca zaś miała inny cel.

            Bóg stworzywszy człowieka na swoje podobieństwo chciał, aby ten był Jego współpracownikiem, by uczestniczył w Jego stwarzaniu, by praca była jeszcze jednym elementem głębokiej, osobowej relacji człowieka z Bogiem. Każdego z nas Pan Bóg uczynił artystą, obrazem Jego absolutnego artyzmu. Cóż jest piękniejszym od tworzenia... Widać to szczególnie w biografiach wielkich artystów i świętych, dla których radość tworzenia i współpracy z Bogiem ważniejsza była niż posiadanie czegokolwiek i doczesne sukcesy, toteż wielu z nich żyło w skrajnym ubóstwie, a wartość ich dokonań została uznana dopiero przez potomnych.

            Owa zamiana celów pracy, będąca skutkiem grzechu, stała się dla ludzi przekleństwem, praca bowiem nie jest w stanie dać tego bezpieczeństwa i wartości, których człowiek szuka. Co więcej, poprzez tę zamianę praca straciła w zdecydowanej większości przypadków charakter źródła radości tworzenia i współpracy z Bogiem. Stała się towarem i przedmiotem handlu. Wyrażenie rynek pracy stało się dla nas dziś czymś tak obiegowym, że nikt już się nawet nie dziwi, że handluje się pracą, że została ona zupełnie oderwana od osoby, gorzej jeszcze, że osoba ludzka ze swą godnością została jej podporządkowana. Z takiego pojmowania pracy zrodziły się przeróżne formy niewolnictwa i trwają one do dziś, choć w bardzo subtelnych formach. Kogo teraz praca cieszy? Trzeba się cieszyć, że się w ogóle ma pracę i z niej jakie takie bezpieczeństwo. A jeśli zaś się ją już ma, to człowiek mierzony jest jej efektami. Liczy się ilość, szybkość, sprawność, oglądalność... Dla wielu kryteria te stały się tak oczywiste, że dopiero przy pierwszym zawale zaczynają się zastanawiać, czy aby nie ma w tym czegoś fałszywego.

            W sposób szczególny owego przekleństwa związanego z pracą po grzechu doświadczają bezrobotni. Nie tylko drżą o byt materialny swój i swoich rodzin, ale nadto czują się niepotrzebni, bezwartościowi, odrzuceni. Trzeba jednak pamiętać, że i to bolesne, a niekiedy wręcz tragiczne doświadczenie, nie dokonuje się poza Bogiem i Jego opatrznością. Św. Grzegorz Wielki pisze komentując sytuację cierpiącego Joba: Kiedy stworzenie z natury dobre, ale niewłaściwie przez nas pożądane, staje się dla nas powodem cierpienia, wówczas pouczeni z pokorą odnawiamy pokój ze swoim Stwórcą [2]. Dotyczy to i pracy. Każde trudne doświadczenie jest wezwaniem do nawrócenia i wiary, do odnalezienia prawdziwego bezpieczeństwa, które jest jedynie w Bogu i Jego miłości.

            Także nasz Pan dotyka spraw pracy, jej rozumienia i owoców, kiedy mówi o sługach nieużytecznych[3]. Tekst oryginalny ewangelii łukaszowej mówi w tym miejscu: douloi achreioi esmen, a achreioi, znaczy więcej niż nieużyteczni, znaczy dosłownie niepotrzebni, a nawet bezwartościowi. W naszych czasach to rzecz straszna, czuć się niepotrzebnym czy bezwartościowym i mówić tak o sobie. W czasach Jezusa, zresztą, też było podobnie. W dodatku słowo  douloi, którego Jezus tu używa, oznacza nie tyle sługi, ile raczej niewolnicy, a ci wtedy traktowani byli jak bydło, odmawiano im wszelkiej ludzkiej wartości. Dlaczego Pan każe tak mówić swoim uczniom. Dlaczego każe im odmawiać sobie wszelkiej ludzkiej wartości? Przecież to nieludzkie.

            Otóż, przede wszystkim dlatego, że On sam tak żył, że On sam nie opierał swojej wartości na swoich dokonaniach i sukcesach, choć przecież miał ich w pierwszym okresie swej publicznej działalności tak wiele. Chciano go nawet obwołać królem. W sposób niezrozumiały dla otoczenia lekceważył te tak cenne dla innych szanse. Św. Paweł powie o Nim: nie korzystał ze sposobności. Ta postawa drażniła uczniów. Nie rozumieli jej. Niektórzy bibliści twierdzą, że ta postawa Jezusa była powodem do zdrady Judasza, który już tego nie wytrzymywał i chciał zmusić Go do pokazania, kim jest stawiając Go w sytuacji bez wyjścia. Piotr też w pewnym momencie począł robić Jezusowi wyrzuty. Nie pojmował, jak można marnotrawić tak fantastyczne okazje, żeby zabłysnąć, pokazać się światu, poprowadzić swój naród do zwycięstwa nad okupantem. A Jezus po wszystkich większych sukcesach odchodził na bok, ukrywał się przed tłumem entuzjastów, szedł na górę w poczuciu swej bezwartości. Cała Jego wartość bowiem płynęła od Ojca. Wszystko inne było zaledwie jej cieniem. Wszystko przekazał mi Ojciec mój... Ojciec rodzi Syna ustawicznie - wiecznie, a Syn wiecznie czerpie życie z Ojca. Niepotrzebny, bezwartościowym w obliczu swoich dokonań może się nazywać tylko ten, kto żyje z Miłości Ojca. Inaczej oznacza to torturę psychiczną i niszczenie siebie. Niech nikt, kto nie wierzy w bezwarunkową miłość Ojca, nie waży się siebie nazywać niepotrzebnym i bezwartościowym.

            Myślę, że wszyscy znamy ludzi, którzy po latach owocnej pracy i nie lada sukcesów, zostali czy to na skutek choroby, czy starości, a czasem ludzkiej złej woli odsunięci na boczny tor. Stali się nieużyteczni, niepotrzebni... Wyczuwamy ich ból, sami boimy się, że kiedyś może przyjść taka sytuacja. Wielu, zwłaszcza mężczyzn lęka się przejścia na emeryturę. Nierzadko się słyszy, albo i widzi, że ten czy ów po zwolnieniu z pracy, albo przejściu na emeryturę popadł w przygnębienie, zaczął pić czy brać narkotyki, albo też rozchorował się poważnie, czy nawet trafił do szpitala psychiatrycznego z głęboką depresją. To rzeczy, które dzieją się wokół nas, w naszych rodzinach, a nawet wspólnotach zakonnych. Ciężar nieużyteczności, czy bezwartościowości jest miażdżący. Jest taki, gdy w życiu postawiło się na fałszywego konia, tzn. bezpieczeństwo i wartość płynące z pracy i jej owoców.

            Jest to szczególnie w naszych czasach straszna pokusa, poniekąd podstawowa pokusa. Od dziecka mierzą nas miarą naszych dokonań, nasze społeczeństwo jest wychowywane w bałwochwalczym wręcz kulcie sukcesu. Coraz częściej słyszy się o dzieciach, które porywają na swoje życie, bo w szkole dostały "jedynkę". A i my dorośli, nie wyłączając duchownych, cierpimy czasem jak psy, kiedy ponosimy klęski, albo brak nam pożądanych sukcesów. Wielu ma przy tym wyrzuty sumienia, że zawiedli nie tylko siebie samych, ale i Boga. O. Karl Frielingsdorf SJ - niemiecki jezuita, który badał nieuświadomione, demoniczne obrazy Boga pisze o tym problemie co następuje:

                        Prawie dwie trzecie (65%) z 600 poddanych badaniom nad nieuświadomionym obrazem Boga odkrywa w sobie demoniczny obraz Boga jako stawiającego przesadne wymagania bożka sukcesu. Przy czym można było stwierdzić wyraźną różnicę pomiędzy młodszymi i starszymi uczestnikami. 62% z tych, którzy odnaleźli w sobie demoniczny obraz bożka sukcesu, urodziło się mniej więcej przed i do 10 roku po drugiej wojnie światowej. Czas ten naznaczony był odbudową ze zniszczeń wojennych, kiedy to ich rodzice harowali ponad swe siły i budowali, "aby nasze dzieci miały kiedyś lepiej niż my". W ten sposób stali się oni dla swoich dzieci żywym przykładem życia, które pracę, wydajność, dokonania i sukces stawia na pierwszym miejscu. Choć w swoim pojęciu wszystko czynili dla dzieci, tylko niektórzy z nich zorientowali się, że tak naprawdę paradoksalnie zaniedbywali swoje dzieci, pozbawiając ich rzeczy najważniejszych: należnego im czasu, bliskości i miłości. Ale i dziś jest to w naszym społeczeństwie powszechny sposób myślenia. Wielu uczestników badań odpowiada na pytanie o zasady życiowe i priorytety ich rodziców jak dzieci naszych czasów' charakterystycznymi sloganami: "Dokonaj czegoś, a będziesz kimś", "Praca to życie", "Praca osładza życie", "Praca jest najlepszym lekarstwem", "Pracowitość i wydajność decydują o wartości człowieka" itp. Nierzadko tego typu "mądrości życiowe" zawieszone były w ramkach na ścianach rodzicielskich domów, aby je sobie dobrze wryć w pamięć. W ten sposób całe pokolenia nauczyły się poznawania własnej wartości: "Jestem tylko tyle wart, ile osiągnąłem".[4]

            Jezus daje poprzez swe zalecenie odpór takim pokusom i mówi: twoja wartość nie polega na twoich sukcesach, ona spoczywa w rękach Ojca. Możesz spokojnie bez wyrzutów sumienia odpoczywać w Jego oczach i nie gnębić się brakiem sukcesów. Ja Syn Boży poniosłem najbardziej spektakularną klęskę, skazano mnie na najhaniebniejszą ze śmierci i ukrzyżowano, ale w oczach Ojca było to zwycięstwo i dlatego mnie wskrzesił z martwych. Tak więc kiedy wykonacie, co wam polecono, mówcie z radością: "Słudzy nieużyteczni (bezwartościowi) jesteśmy..." Nie trzymajcie się kurczowo waszych dokonań, waszych tytułów, wiszących na ścianach dyplomów i stojących na półce pucharów, czy wpiętych w klapę marynarki medali. To wszystko was zniewala. Miejcie zdrowe poczucie względności wszystkiego, co osiągacie. Inaczej skażecie się na frustrację i wasze życie okaże się klęską, choćby pełne było ludzkich sukcesów. Dlatego "frustrujcie się" zawczasu, uświadamiając sobie własną nieużyteczność, ilekroć uda się wam czegoś z łaski Ojca dokonać. Wtedy dopiero będziecie prawdziwie dziećmi waszego Ojca, będziecie prawdziwie wolni, poczujecie smak życia wiecznego...


 


[1] Por. Rdz 3,17-19.

[2] Komentarz do Księgi Hioba, 3,15.

[3] Por. Łk 17,10.

 

[4] Por. K. Frielingsdorf SJ, Kiedy miłość bliźniego staje się przekleństwem, albo: Kochaj bliźniego jak siebie samego, w: Życie Duchowe, 15 (5) 1998 s.73.